12 stopni w skali Beauforta. Żyje po zawale, udarze i trzech nowotworach, wbrew medycynie i dzięki medycynie

12 stopni w skali Beauforta. Żyje po zawale, udarze i trzech nowotworach, wbrew medycynie i dzięki medycynie

Dodano: 
Roman Drozdowski
Roman Drozdowski 
– Żeby miał mnie pożreć lew, tygrys, krokodyl, ale jakiś tam skorupiak? Mężczyźnie nie wypada się załamywać, a już na pewno nie żeglarzowi. Kolega mówił: „Jesteś smutny, idź na cmentarz, tam się bracie opamiętasz”. I tego się trzymam – śmieje się Roman. Żyje po zawale, udarze i trzech nowotworach. Wbrew medycynie i dzięki niej. I dzięki nieprawdopodobnej sile życia.

Żeglowanie i regaty to jego pasje: Morze Śródziemne, Północne i Bałtyk, który zna tak, że mógłby po nim żeglować bez mapy. Przez lata uczył studentów i pasję łączył z pracą: jest rzeczoznawcą w zespole nadzoru technicznego Polskiego Związku Żeglarskiego, biegłym sądowym z zakresu żeglugi. Z jego oficjalnej wizytówki można nauczyć się skali Beauforta. 0 stopni to lustrzana gładź morza, 2 – pasma drobnych fal, 5 – szum morza przypominający pomruk, 9 – ryk morza urywany. Przy 10 stopniach wiatr wyrywa drzewa, 12 – to zagłuszający ryk morza.

– To po to, żeby każdy wiedział, jak może wyglądać wiatr – opowiada Roman Drozdowski.

V, czyli izraelskie cięcie

Nie tylko na morzu zdarzają się sztormy. W jego życiu pierwsza „dziewiątka” w skali Beauforta to 2001 rok i diagnoza: rak nerki. Dla innych to byłby to już 12. stopień, dla niego tylko 9: miał 47 lat i był przygotowany na spotkanie z rakiem.

– Na raka zmarli moi dziadkowie, ojciec i mama, jej dwie siostry, a dwie następne siostry też chorują, dzielnie walczą i nie odpuszczają, podobnie jak ja. Już w 2001 stałem się „ulubieńcem” prof. Lubińskiego z zakładu genetyki nowotworów. Wykrył, że mam mutację BRCA1, predysponującą do rozwoju raka. Zawsze miałem świadomość, że się od niego nie wymigam. Oby tylko zdarzył się jak najpóźniej: tak myślałem – opowiada.

Rak nerki był duży jak pięść. Decyzja o operacji zapadła natychmiast. Podszedł do niej jak do trudnej sytuacji na morzu, z którą trzeba dać sobie radę. Znaleźć rozwiązanie i płynąć dalej.

– Samą operacją byłem bardzo zaciekawiony, to miało być cięcie izraelskie, w literę V, jak Victoria. Pan doktor (dziś jest już profesorem), powiedział, że dzięki temu można wszystko „wyrzucić na stół”, zobaczyć, czy nie ma niczego złego, a potem wrzucić z powrotem do środka i zaszyć – opowiada.

Operacja znakomicie się udała: kilka dni potem razem z rodziną pojechał do Karpacza: – Mieliśmy zarezerwowany wyjazd na narty, choć ja wtedy – wyjątkowo! – nie jeździłem.

Kolejna „dziewiątka” w skali Beauforta była trochę na własne życzenie. Zlekceważone nadciśnienie dało o sobie znać wylewem krwi do oka i odklejeniem siatkówki. Miał szczęście: znakomicie wykonana operacja przywróciła mu widzenie.

– Któregoś dnia znów źle się poczułem, żona wezwała karetkę: zawał. Lekarz wprowadzał mi stent do serca, ale znieczulenie było tylko miejscowe, więc przez cały czas starałem się go rozbawiać, aż w końcu powiedział, żebym na chwilę przestał, bo już jest w sercu… Znów wszystko było dobrze, za tydzień były regaty, otwarcie sezonu. I jak tu nie popłynąć? To popłynąłem z kolegami, zajęliśmy drugie miejsce. Jak na stan tuż po zawale, to chyba nieźle? – śmieje się.

Po dwóch latach kolejny „sztorm”. Karetka, znów szpital: tym razem udar mózgu. Udało się zmieścić w „złotej godzinie”, leczenie okazało się skuteczne, ale pozostały problemy z mówieniem. Żeby pokonać afazję, w szpitalnej sali na głos recytował „Odę do młodości”, „Treny” i całe strofy „Pana Tadeusza”. Po powrocie do domu, żeby ćwiczyć pamięć, kupowali z żoną książeczki z krzyżówkami: takie same, po dwie.

Czytaj też:
Szansa na poprawę jakości życia dla pacjentów z rakiem trzustki

– Siadaliśmy wieczorem naprzeciwko siebie i na wyścigi rozwiązywaliśmy je strona po stronie. Kto pierwszy skończył mówił: stop. I zawsze szliśmy łeb w łeb! – wspomina.

Kolejna „dziewiątka” w skali Beauforta przyszła w grudniu 2018 roku, choć wydawało się, że na morzu jest spokój. Nic się nie działo, żona namówiła go na zrobienie profilaktycznie PSA. Okazało się, że norma była przekroczona kilkadziesiąt razy. Kilka miesięcy przydługiej diagnostyki i diagnoza: rak prostaty. Według pierwszych prognoz: nieoperacyjny.

Żaden żeglarz tak łatwo się nie poddaje; na własną rękę znalazł lekarza w Warszawie, który – mimo historii zawału i udaru – zdecydował się wykonać operację, z pomocą robota da Vinci. Roman musiał zaciągnąć kredyt: operacja nie była jeszcze wtedy finansowana przez NFZ. Odbyła się bez powikłań, czuł się tak dobrze, że w trzy dni po niej sam wrócił samochodem Warszawy do Szczecina.

Roman Drozdowski na rejsie z synem po diagnozie raka nerki

Wiatr wyrywa drzewa z korzeniami

Gdy jest 10 stopni w skali Beauforta, na lądzie wiatr wyrywa drzewa.

Czerwiec 2019. To miała być zwykła, kontrolna tomografia. Wyszedł – rak trzustki, stadium zaawansowane.

O ile już dziś większość chorób nowotworowych, jeśli zostaną wykryte wcześnie, można leczyć wręcz przewlekle, to rak trzustki pozostaje jednym z największych wyzwań. Tylko kilka procent osób przeżywa 5 lat od diagnozy, często jest to tylko kilka miesięcy. U Romana rak był w takim stadium, że można było wykonać operację. Po operacji tym razem było jednak mnóstwo komplikacji: kawerny ropne, woda w płucach, mechaniczna żółtaczka.

Dopiero po 6 miesiącach organizm był zdolny do poddaniu się jednak niezbędnej pooperacyjnej chemioterapii: lekarz zlecił 16 wlewów. Szybko okazało się, że chemioterapia nic nie daje: są przerzuty raka do węzłów chłonnych, do wątroby.

W ramach standardowego programu leczenia, które jest dostępne w Polsce, nie było już dla niego nic.

– Pani doktor zaproponowała mi jednak leczenie gemcytabiną w skojarzeniu z nowym lekiem: liposomalnym irinotecanem, w ramach darowizny od producenta, bo lek nie jest jeszcze w Polsce refundowany. Po pierwszym wlewie czułem się świetnie, po drugim bez przerwy wymiotowałem, nawet po wypiciu wody. W ciągu trzech tygodni schudłem prawie 30 kg, nie miałam siły chodzić, konieczny był pobyt w szpitalu transfuzja krwi, żywienie pozajelitowe – opowiada.

Ale kiedy jego stan się poprawił, onkolog zaproponowała dalsze podawanie leku, gdyż nie miał nic do stracenia, a innych terapii, które można było zastosować, po prostu nie ma. Lek okazał się strzałem w dziesiątkę: wyniki badań zaczęły się poprawiać. Po pół roku rak zniknął z węzłów chłonnych, z wątroby.

– Dziś, po 50 wlewach chemii, właściwie raka w trzustce nie mam. Żyję już trzy i pół roku z rakiem trzustki, choć nikt nie dawał mi więcej niż pół roku.

Po sztormie morze uspokoiło się, choć nie do końca: wiatr zawiał znów z drugiej strony. Doszło do progresji raka prostaty.

– Ale ja jestem niepoprawnym optymistą, jak teraz mnie boli i pani doktor obawia się, że to może być kolejny przerzut, to ja mówię, że to może efekt po przyjmowaniu zastrzyków przeciwbólowych? Bo czy to wypada mężczyźnie się załamać? Żeby mnie pożarł lew, tygrys, krokodyl, ale jakiś tam skorupiak, to… nie wypada. Trzeba być optymistą. Mam takie fajne powiedzenie kolegi: „Jesteś smutny idź na cmentarz, tam się bracie opamiętasz”. Bardzo mi się to spodobało i tego się trzymam.

Czytaj też:
Największa satysfakcja lekarza? Kiedy nie poznaję pacjenta wchodzącego do gabinetu

Mogę pływać byle gdzie, byle na czym, ale... nie z byle z kim!

Wraz z żoną, która w tym samym czasie również zaczęła swoją przygodę z rakiem piersi, prowadzą na Facebooku grupę dla chorych z rakiem trzustki "Rak trzustki historie prawdziwe".

– Byłem wcześniej w innej grupie, ale najpierw wyrzucono z niej żonę, a potem mnie: za… nadmierny optymizm! Dlatego założyliśmy swoją grupę. Ludzie nie radzą sobie z diagnozą, z przerażeniem widzę, jak wiele osób jest załamanych. Staram się pokazać, że z tą chorobą można i trzeba się starać normalnie żyć. A nawet normalnie jeść: mimo że mam pół trzustki, to jak mam ochotę, to czasem zjem golonkę, żeberka, wędzonego węgorza…

Od trzech lat jest już na emeryturze. Skończył uczyć studentów, ale nadal bez reszty pochłania go praca, która wyrosła z żeglarskiej pasji. Jako inspektor nadzoru technicznego Morskiego Zespołu Technicznego Polskiego Związku Żeglarskiego, biegły sądowy i ławnik, wciąż pływa, bo w ramach inspekcji musi sprawdzić, jaki jest stan jachtu.

– Mój największy żeglarski sukces to brązowy medal morskich żeglarskich mistrzostw Polski. Żeglarstwo dużo mi dało, jeśli chodzi o wytrwałość, szukanie rozwiązań, umiejętność wychodzenia z trudnych sytuacji. Na morzu zawsze trzeba analizować, co się wokół dzieje. I nigdy się nie poddawać. Nie ma opcji, żebym uwierzył, że rak mnie pokona. Mam zasadę: mogę pływać byle gdzie, byle na czym, ale nie byle z kim. Skorupiaka na pewno ze sobą nie zabiorę! – mówi Roman.

Żeglarz zawsze musi stawić czoła. Nawet gdy przyjdzie kolejny „sztorm” i dwunasty stopień w skali Beauforta.

Czytaj też:
Na co umierają mężczyźni? 5 najczęstszych nowotworów, które zabijają
Czytaj też:
Nie ma gorszego sposobu leczenia otyłości niż mówienie „Jedz mniej i więcej się ruszaj”

Cały artykuł dostępny jest w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.