Jest nietypowym przypadkiem, bo właściwie to sam u siebie zdiagnozował, że ból kręgosłupa, to nie jest taki „zwykły” ból, że to może być choroba nowotworowa.
– Miałem niewielką firmę budowlaną. Trzy lata temu, na budowie, stojąc, zrobiłem gwałtowny skłon i potwornie zabolało mnie coś pod żebrem. To był taki ból, że musiałem przestać pracować. 2-3 dni leżałam w domu. Wydawało mi się, że może coś sobie naciągnąłem, dlatego poszedłem do najlepszego w okolicy rehabilitanta. Stwierdził, że to pewnie ucisk żebra na splot nerwowy, a on to rozmasuje. Masował, uciskał, a ja – kawał chłopa – miałem łzy w oczach z bólu. Powiedział, że po kilku dniach ból powinien przejść, żebym zażywał środki przeciwbólowe, a jeśli nie, to zgłosił się do lekarza. Po trzech tygodniach przestawało mnie boleć, zacząłem rezygnować ze środków przeciwbólowych – opowiada Wojciech Pustelnik.
Gdyby nie natychmiastowa operacja, byłbym na wózku
Trzy miesiące później, w lipcu, pojechał nad morze, gdzie zwykle spędzał wakacje. Coraz bardziej bolały go jednak plecy, a ból stawał się nieznośny. Zadzwonił do swojego lekarza rodzinnego; zalecił środki przeciwbólowe i konsultację z lekarzem.
– Pojechałem na SOR. Ból był coraz silniejszy, promieniował do nogi. Dostałem zastrzyk, blokadę do kręgosłupa, ale pomogło może na kilka godzin. Kolejna wizyta u lekarza, kolejna blokada z leków sterydowych, która pomogła może na trzy godziny. Ból był coraz silniejszy, przestawałem chodzić, nie spałem w nocy, cały czas byłem na środkach przeciwbólowych. Nie byłem w stanie wstać z łóżka
– opowiada.
Postanowił zrobić rezonans kręgosłupa; termin był za dwa dni. Do samochodu już nie był w stanie sam wejść, pomagała żona i ojciec, a do przychodni wjechał na wózku. – Pani, która po badaniu dawała mi płytkę z rezonansem, powiedziała, że powinienem jak najszybciej iść do neurochirurga. Ale gdzie znaleźć pilnie konsultację neurochirurgiczną, jak się jest kilkaset kilometrów od domu? Uratowała mnie kobieta, która siedziała na korytarzu w przychodni. Powiedziała, że zna neurochirurga, który przyjmuje prywatnie 100 km od Koszalina. Dała mi do niego numer telefonu. Nie byłem już w stanie wyjść z samochodu do gabinetu, płytkę lekarzowi pokazała żona. Gdy zobaczył płytkę, powiedział, że mam bardzo dużego guza w kręgosłupie i powinienem następnego dnia trafić na stół operacyjny, bo inaczej przestanę chodzić – wspomina.
Następnego dnia udało się wykonać operację kręgosłupa. Usunięto guz wielkości 4 cm, który całkowicie zablokował rdzeń kręgowy.
– Neurochirurg powiedział, że gdyby ta operacja została zrobiona w poniedziałek, już nigdy nie stanąłbym na nogi. Po 3-4 dniach rehabilitanci próbowali stawiać mnie na nogi. Powiedzieli, że muszę zacząć jak najszybciej chodzić, jeśli chcę znów chodzić. Dostałem chodzik i przy nim stawiałem pierwsze kroki, na początku z rehabilitantami, potem sam. Wieczorami dwie-trzy godziny chodziłem z chodzikiem na korytarzu. Później z kulami. Te godziny na korytarzu bardzo się opłaciły. Dziś chodzę, jeżdżę na rowerze, na nartach
– opowiada.
Szpiczak i podwójny autoprzeszczep
Po 2-3 dniach od operacji lekarz powiedział, że prawdopodobnie przyczyną guza jest szpiczak plazmocytowy.
– Od razu otworzyłem Internet: „nowotwór złośliwy, średnia życia 2-3 lata”. Oczywiście zupełnie się załamałem. Miałem 41 lat.
W szpitalu odwiedziła mnie rodzina, żona, dzieci. Patrzyłem na nich ze łzami w oczach. Myślałem, że może widzę ich ostatni raz. Moje dzieci miały wtedy rok, 7 i 11 lat. Jak ktoś w moim wieku dowiaduje się, że ma nieuleczalną chorobę nowotworową, to nie myśli o sobie, tylko o dzieciach, z kim zostaną, jak będą żyły. Jedno z moich dzieci potrzebuje opieki 24 godziny na dobę. Nie bałem się o to, co będzie ze mną, tylko co będzie z nimi. To było najtrudniejsze.
Na własną prośbę wypisał się ze szpitala, rodzice pomogli mu dostać się na diagnozę do szpitala w Katowicach, gdzie zrobiono TK całego ciała, by sprawdzić, czy nie ma guzów w innych miejscach. Na szczęście okazało się, że nie, ale badania potwierdziły szpiczaka. Potem było poszukiwanie, gdzie się leczyć.
– Trafiłem do Krakowa, do profesora Artura Jurczyszyna. On pokierował całą moją diagnostykę i leczeniem. Zasugerował podwójny autoprzeszczep szpiku. Nie był tak straszny, jak to niektórzy opowiadają. Teraz jestem na leczeniu podtrzymującym, prawie 3 lata od przeszczepu. Jestem w pełnej remisji. Oczywiście, jestem trochę słabszy, mam bóle kręgosłupa, ponieważ duży jego odcinek został usunięty. Jednak w porównaniu z tym, co przeszedłem, ból nie jest dziś dla mnie problemem – zaznacza.
Siłę dają mi rodzina, żona, dzieci
Cały czas jest w kontakcie z psychologiem. – Pani psycholog, która pracuje z pacjentami onkologicznymi, powiedziała mi, że jestem jedynym mężczyzną, który przychodzi do niej na terapię. Bardzo mi pomogła: dzięki niej przeprogramowałem całe swoje życie. Wcześniej miałem firmę remontowo-budowlaną, zatrudniałem pracowników. Niestety, zawsze były z tym problemy, nieodłączny stres, być może nawet to on był jedną z przyczyn, dlaczego zachorowałem na szpiczaka. Pani psycholog powiedziała, że choroba zawsze jest po coś; po to, żebym coś zmienił w swoim życiu. Początkowo w wydawało mi się to dziwne, ale z tyłu głowy wiedziałem, że ma rację. Przeprogramowałem swoje życie, zamknąłem firmę, więcej czasu poświęcam rodzinie, bliskim, swoim pasjom. Oczywiście też pracuję, ale nie tak intensywnie, jak przed chorobą – opowiada.
Przez 15 lat prowadził z ojcem szkołę narciarską. Z powodu szpiczaka na 3 lata musiał przestać jeździć na nartach. – Ale już rok temu z powrotem śmigałem. Byłem ratownikiem GOPR, mam nadzieję, że uda mi się do tego wrócić – dodaje.
Od przeszczepu zintensyfikowałem zwiedzanie świata. Jeśli uda nam się poprosić o pomoc nad dziećmi wszystkich dziadków, to organizujemy sobie z żoną 3-4 dniowe wycieczki (Rzym, Malta. Tunezja, Turcja, Barcelona, Sycylia).
Mówię to nie po to, by się chwalić, tylko, aby pokazać, że ze szpiczakiem da się normalnie funkcjonować i cieszyć życiem.
Historia pacjenta pochodzi z książki „Nowe twarze szpiczaka”, pod. red. naukową prof. Artura Jurczyszyna. Z bohaterami książki rozmawiały: Katarzyna Pinkosz i Bożena Stasiak. Książka ukazała się nakładem Fundacji Centrum Leczenia Szpiczaka
Czytaj też:
Nowotwory krwi. Eksperci: Rewolucja w leczeniu, ale czekamy na kolejne zmiany